"Dziennik Reni"

Anna Rink opisuje okoliczności powstania książki "Dziennik Reni"

 

 

Dlaczego napisałam tę książkę?

 

Moje dzieciństwo przebiegało w cieniu historii niemieckich obozów koncentracyjnych Dachau i Mauthausen – Gusen, w których w czasie wojny więziony był mój Dziadek Henryk Wrzeszczyński.

Bywało, że jako nastolatka towarzyszyłam mu w spotkaniach, na których opowiadał o okrucieństwach hitlerowskich oprawców, słuchałam pieśni obozowych w wykonaniu chóru trzemeszeńskiego pod jego dyrekcją, czytałam literaturę obozową.

 Izba Pamięci Narodowej w Niewolnie

Często dołączałam do wycieczek, które zjawiały się w Niewolnie, by zwiedzić stworzoną przez Dziadka Izbę Pamięci Narodowej. Tam na którymś ze stanowisk leżał stary, niepozorny zeszyt. Nie wzbudzał on zbytniego zainteresowania ani zwiedzających, ani mojego. Przegrywał z takimi eksponatami jak rysunki wykonywane przez więźniów w obozie i pokazujące porażające bestialstwo oprawców, jak kompletny pasiak więźnia, jak kostka z ukrytymi w środku prochami zamęczonego przyjaciela , jak kawałek mydła wykonany z tłuszczu ludzkiego1.

Ten niepozorny zeszyt zawierał zapiski mojej Mamusi- Reni, wówczas 12-letniej dziewczynki, dokumentujące codzienne, mało spektakularne życie rodziny pozbawionej wywiezionego do obozu ojca i obejmował okres od 3 października 1941 do 13 marca 1942 roku.

 

Renia była najstarsza. Kiedy 5 maja 1940 roku w szkole w Kamieńcu zjawił się niemiecki policjant i aresztował jej Tatusia, kierownika szkoły, w domu oprócz niej było jeszcze sześcioro rodzeństwa, a Mamusia spodziewała się kolejnego dziecka.

Z punktu widzenia dziecka, a potem nastolatki, której życie przebiegało beztrosko i której podstawowe potrzeby zawsze były zaspakajane w sposób naturalny i niezauważalny, nie potrafiłam w pełni ocenić dramatyzmu  sytuacji, w jakiej znalazła się moja Babcia i jej dzieci.

Uwielbiałam spotkania rodzinne w Niewolnie z okazji świąt, kiedy zawsze było dużo dzieci. Ja byłam drugą z kolei wnuczką i było oczywiste, że jako starsza wykonywałam czasem jakieś prace domowe, czy opiekowałam się maluchami.

  Rodzina Wrzeszczyńskich, Niewolno Wielkanoc 1963, autorka w pierwszym rzędzie, kuca koło Babci, nad nią z córeczką na kolanach jej Mamusia- Renia.

Nadzwyczajne były cierpienia więźniów obozów koncentracyjnych, niezwykłe - bohaterstwo żołnierzy walczących i ginących na wszystkich frontach, godna podziwu - praca walczącego podziemia.

Moje spojrzenie na tę sytuację zmieniło się dopiero, kiedy sama zostałam matką, co wiązało się z nieprzespanymi nocami, przemęczeniem, ciągłym lękiem spowodowanym troską o zdrowie mojego malucha i niepewnością, czy wystarczająco zabezpieczam wszystkie jego potrzeby. Wtedy to nie raz z niedowierzaniem myślałam o mojej Babci, która w sytuacji wojny została sama z ośmiorgiem dzieci. Pięć długich lat borykała się ze wszystkimi problemami, jakie na nią spadły: brak pożywienia, choroby dzieci, lęk przed wyrzuceniem z domu, przed zabraniem dzieci, przed wywózką na roboty, a na dodatek troska o męża uwięzionego w obozie koncentracyjnym.

Zdałam sobie sprawę z tego, jakim niezwykłym bohaterstwem i hartem ducha musiały wykazać się kobiety, matki w czasie okupacji. Jakiego poświęcenia i siły wymagało od nich utrzymanie przy życiu siebie , swoich dzieci, często jeszcze pomaganie uwięzionym, bądź walczącym mężom.

Przy czym walka toczyła się nie tylko o przeżycie, ale także o zachowanie godności, świadomości narodowej, języka polskiego. Chciałoby się krzyknąć: „Cześć i chwała Bohaterkom!”

I nie byłoby to możliwe bez wzajemnego wsparcia, jakiego udzielali sobie w tym czasie Polacy. Normą było dzielenie się tym wszystkim, co się posiadało, a przecież wszyscy byli przez okupanta świadomie i z premedytacją utrzymywani na granicy minimum biologicznego, aby doprowadzić do sytuacji, w której treścią i sensem istnienia jest walka o fizyczne przetrwanie, aby w życiu tego narodu, przeznaczonego do egzystencji w roli niewolników, nie było miejsca na żadne idee: wiarę, miłość, przyjaźń, solidarność.

Właśnie -„Solidarność”. To hasło nie zaistniało w Polsce dopiero w latach 80 dwudziestego wieku. W czasie okupacji było ono praktykowane w życiu Polaków i sprawiło, że przetrwali.

Ale wracając do „Dziennika Reni”. Musiało minąć wiele lat, zanim zainteresowałam się nim dogłębnie.

Jako doświadczona matka odchowanych już trojga dzieci wzięłam go do ręki i zaczęłam czytać. Nieporadne zdania 12 letniej dziewczynki, która w momencie wybuchu wojny miała właśnie kontynuować edukację w czwartej klasie szkoły powszechnej w Kamieńcu, budziły wiele wątpliwości.

Myślałam, że kiedy przepiszę to sobie na komputerze i trochę uporządkuję, będzie łatwiej. Ale nie było.

Zaczęłam dopytywać. Na szczęście miałam kogo. Przede wszystkim moją Mamusię – Renię. Długie rozmowy z ciocią Basią, ciocią Ulą, wujkiem Jankiem i wujkiem Andrzejem, a także telefoniczne z wujkiem Olusiem, który w tym trudnym czasie był gościem rodziny, wyjaśniły mi wiele wątpliwości i sprawiły, że historia, którą teraz już postanowiłam spisać, stała się fascynująca i barwna.

Najciekawiej było, kiedy udało mi się te wszystkie osoby zebrać przy jednym stole. Zadawałam wtedy jedno, czy dwa pytania, a potem już tylko z wielkim pośpiechem notowałam. Płynęły wspomnienia, czasem jakaś łezka, ale najwięcej było śmiechu. Tak- śmiechu. Ci z Państwa, którzy czytali już książkę, będą wiedzieli dlaczego. Zawsze skora do psot Maryla i jej szalone wybryki, Basia, której dziecięca ciekawość doprowadzała do nieoczekiwanych sytuacji, chłopcy, którzy szczególnie będąc w trójkę, stanowili mieszankę wręcz wybuchową i czuli się tak silni, że nie bacząc na tragiczne  konsekwencje, które mogły z tego wyniknąć, spuścili nawet lanie „tym z HJ”, dwójka maluchów: Jagienka i Jolka i jakby nad tym wszystkim poważna i zatroskana Renia.

Zatroskana, bo jako najstarsza miała świadomość, w jak trudnym są położeniu, jak wielki ciężar leży na barkach Mamusi i zastanawiała się, co by nastąpiło, gdyby ta tego ciężaru nie była już w stanie udźwignąć. Nad nią pierwszą też wisiało widmo wywiezienia na roboty do Niemiec.

Oprócz tych rozmów nieocenioną pomocą stały się dokumenty. Przede wszystkim listy mojego Dziadka z obozu, które co prawda ocenzurowane, ale dawały jakieś pojęcie o wydarzeniach tamtych czasów. Zostały one przechowane i przetłumaczone z niemieckiego przez moja Babcię, a potem uporządkowane, skserowane, zbindowane i przekazane każdemu z rodzeństwa przez nieocenioną „archiwistkę” rodziny- ciocię Ulę.

Próbowałam też dotrzeć do innych świadków historii. Tu niestety zabrakło mi wytrwałości i wiary. Po pierwszym niepowodzeniu, stwierdziłam, że nikogo już nie znajdę. Na cmentarzu kamienieckim udało mi się zidentyfikować groby paru osób, które występowały we wspomnieniach moich krewnych, m.in. Bronisława Sobczaka i Kazimiery Sobczak.

Dopiero, kiedy po wydaniu książki rozpoczęłam spotkania z czytelnikami na terenie powiatu mogileńskiego, zaczęli się do mnie zgłaszać ludzie, którzy te czasy pamiętali, bądź ich potomkowie. Te spotkania bardzo poszerzyły moją wiedzę na temat opisywanych w książce wydarzeń.

Dzięki mojemu kuzynowi Wojtkowi Wrzeszczyńskiemu i jego żonie Zosi miałam też okazję odwiedzić miejsca, które opisywałam w książce, a które znałam tylko z opowiadań mojej Mamusi i jej rodzeństwa. W czasie tego objazdu spotkało mnie zaskoczenie, kiedy w Kątnie usłyszałam, że już tu byli jacyś państwo, którzy powoływali się na moją książkę i podróżowali śladami Reni.

 Gębice. Autorka w czasie objazdu " śladami Reni"

Gębice. Autorka w czasie objazdu " śladami Reni"

Niestety zaplanowane już kolejne spotkania, w których miała wziąć udział także moja Mamusia- Renia, musiały zostać odwołane z powodu pandemii. Mam jednak nadzieję, że będziemy mogli do nich wrócić.

Anna Rink



[1] Jak wykazały późniejsze ekspertyzy tego konkretnego kawałka, mydło to nie zawierało tłuszczu ludzkiego, co nie zaprzecza faktowi, że hitlerowcy takie eksperymenty na zwłokach z obozu Stutthof przeprowadzali. Proces ten miał miejsce w Instytucie Anatomii w Gdańsku


Autor

Nazwa: Maciej Adamski

Dodaj komentarz